Główny Urząd Statystyczny podał najnowsze dane dotyczące średniej płacy w Polsce. Obecnie wynosi ona 4949 zł 42 gr i jest tym samym wyższa o 7,6 procent w porównaniu do lutego zeszłego roku. Jednakże jest także widoczny pewien spadek.

W porównaniu bowiem z grudniem 2018 roku obecne wynagrodzenie zmalało. Przed trzema miesiącami wynosiło aż 5275 zł brutto. Portal money.pl zaznacza, że w grudniu płace „tradycyjnie” są wyższe ze względu na przyznawane w tym okresie premie świąteczne, a w kolejnych miesiącach sytuacja w płacach wraca do stałego poziomu. Natomiast analitycy, na których powołuje się portal innpoland.pl, tłumaczą rekordowe zarobki w końcówce zeszłego roku brakiem rąk do pracy, gdyż chcąc przyciągnąć pracowników do mało komfortowych zawodów pracodawcy kusili wtedy podwyżkami wynagrodzenia.

Tymczasem na rynku pracy utrzymuje się niskie bezrobocie na poziomie 6,1 procent (spadek o 0,7 procent w porównaniu z 2018 rokiem). W niektórych regionach jest ono wręcz minimalne, jak w Wielkopolsce, gdzie współczynnik ten wynosi 3,3 procent. Według danych Eurostatu w Polsce na 100 miejsc pracy wolne jest trochę więcej niż jedno, podczas gdy średnia unijna wynosi 2,3 miejsca na 100. W rezultacie oznacza to, że zmiana pracy jest dla bardzo wielu wręcz niemożliwa.

Dane GUS dotyczące średnich wynagrodzeń są jednak bardzo często poddawane krytyce. Zarzuca się im przede wszystkim, że są zebrane wyłącznie z dużych i średnich firm, czyli tych, które zatrudniają powyżej dziewięciu pracowników. Nieuwzględniane są zatem wyniki małych firm, w których zarobki są zazwyczaj niższe. Nie należy także zapominać, że podane w raporcie kwoty brutto obejmują niemałe koszty pracy. Średnio 681 złotych wędruje do ZUS z tytułu składki emerytalnej, rentowej i chorobowej. 386 złotych zabiera NFZ, a 373 złotych to kwota podatku dochodowego.

Super Express powołując się na badania firmy Sedlak & Sedlak wskazuje, że w usługach w Polsce zarabia się średnio niecałe 3,5 tysiąca złotych brutto, czyli o 1,5 tysiąca złotych mniej niż podaje GUS. Portal Innpoland.pl sugeruje z kolei, aby w oficjalnych raportach dotyczących średnich wynagrodzeń uwzględniać również medianę zarobków – kwotę środkową między połową pracowników zarabiających najmniej i drugą zarabiającą najwięcej. Innym proponowanym rozwiązaniem jest wskazanie dominanty z najczęściej występującym w Polsce wynagrodzeniem brutto.

Ekonomiści przewidują, że w najbliższym czasie płace nadal będą rosły i można się spodziewać przekroczenia kwoty 5 tysięcy złotych brutto. Niestety, w dłuższej perspektywie utrzymanie postępującego wzrostu płac będzie prawdopodobnie niemożliwe i nastąpi spowolnienie. Takiego zdania jest m.in. Piotr Piękoś z Banku Pekao. „Utrzymujące się braki kadrowe podtrzymują presję na wzrost płac; w średnim terminie można oczekiwać stopniowego spowolnienia wzrostu wynagrodzeń, czemu będzie sprzyjać hamujący wzrost gospodarczy” – stwierdził bankowiec w rozmowie z PAP.

Ekonomiści alarmują: czeka nas grecki scenariusz

Grupa ekonomistów w liście otwartym do polityków i obywateli wskazuje na zagrożenia związane z obecną polityką gospodarczą. Ich zdaniem, jeżeli rząd nie dokona podwyżki podatków lub istotnych cięć wydatków publicznych, to dopuszczalne limity wydatków zostaną przekroczone.

Ekonomiści zaznaczają, że stan finansów jest teraz lepszy niż przewidywano. Według nich jest to efekt rezygnacji z pomysłów podwyższania kwoty wolnej od podatku, przewalutowania kredytów mieszkaniowych w walutach obcych, a także procykliczne wsparcie dochodów podatkowych silnym (o 13 proc.) wzrostem PKB, uszczelnieniem systemu podatkowego, zmniejszenie inwestycji publicznych, z 4,9 proc. PKB średniorocznie w latach 2008-2015 do 3,9 proc. w latach 2016-2018 i w końcu odnotowanie nadzwyczajnych jednorazowych dochodów niepodatkowych, jak zysk NBP. Dzięki tym czynnikom sytuacja finansowa nie pogorszyła się, a Polska uniknęła sporego kryzysu w tym sektorze.

Ta sytuacja może się jednak gwałtownie zmienić. Deficyt sektora finansów nie przekracza poziomu 3 procent PKB, ale jak przekonują autorzy listu w obecnym momencie koniunktury inne kraje notują nadwyżkę budżetową, Polska natomiast ma deficyt w wysokości 10 mld zł.

Ekonomiści twierdzą, że obecny rząd realizuje „scenariusz grecki”. Wątpią w zasadność dalszej stymulacji konsumpcji przy trwającym braku inwestycji. Jednocześnie wskazują na zagrożenie związane z uchyleniem tzw. reguły wydatkowej, wytyczającej maksymalną bezpieczną wielkość wzrostu i limitu wydatków sektora finansów publicznych w kolejnych latach. Autorzy listu kwestionują podaną przez rząd kwotę przyrostu wydatków w roku 2020 – 44,3 mld zł. Ich zdaniem powinna ona być wyższa o ok. 1,5-2 mld zł, a ponadto „kwotę tę należy uszczuplić o skutki już uchwalonych zmian redukujących dochody budżetowe o ponad 4 mld zł, a związanych z przeciwdziałaniem skokowemu wzrostowi cen energii elektrycznej”. I choć przyrost wydatków sektora finansów publicznych nie może być w 2020 r. wyższy niż 42 mld zł, to w rezultacie ekonomiści twierdzą, że „planowane w przyszłym roku wydatki już teraz przewyższają o ok. 28 mld zł ich maksymalny poziom wynikający z reguły wydatkowej. Poszukiwanie oszczędności tego rzędu w innych elementach sektora finansów publicznych lub wypchnięcie w większości sztywnych wydatków o takiej skali poza sektor jest czystą utopią”.

Eksperci pochyli się również nad nową propozycją Prawa i Sprawiedliwości, czyli Piątką Kaczyńskiego. Jej koszt wynosi ok. 41 mld zł. Ekonomiści wskazują, że rząd powinien zapewnić temu programowi trwałe źródła finansowania. Nie może to być jednak dalsze uszczelnienie systemu podatkowego, gdyż „ta przestrzeń została już jednak dawno zagospodarowana we wcześniejszych planach wydatkowych rządu. Potrzebne są zatem nowe działania, które dotychczas zostały przedstawione przez rząd w sposób bardzo niejasny i nieprecyzyjny”.

Autorom chodzi tutaj o uszczelnienie NFZ, FUS, CIT, VAT i akcyzy, co według założeń ma przynieść wpływy rzędu 15-22 mld zł. Wątpliwości ekspertów dotyczą w tym wypadku „okresu wdrożenia tych działań, ich rzeczywistych skutków dla poszczególnych lat oraz podwójnego, w przypadku zwiększonej ściągalności VAT, liczenia efektów dla budżetu państwa. Najjaskrawszym przykładem wątpliwych wyliczeń rządowych jest VAT. Przyjmując cytowaną przez rząd lukę VAT na poziomie 13,8 mld zł w 2018 r., zakładana dalsza poprawa ściągalności oznaczałaby nie tylko pełne domknięcie tej luki, ale nawet dochody o 3-5 mld zł większe niż wynikałoby to z przepisów ustawy o VAT, czyli mielibyśmy do czynienia z ujemną luką VAT”.

Ponadto jak przekonują ekonomiści realizacja zapowiadanych przez rząd działań nie spowoduje, że luka w wydatkach zostanie pokryta. Nawet przy optymistycznym założeniu, że efekty będą widoczne już 2020, to nadal będzie brakować aż 41-56 mld zł. Nie należy również zapominać, że do tej kwoty mogą zostać dodane wydatki związane z „artykułowanymi oczekiwaniami płacowymi wielu grup zawodowych w sektorze publicznym”. W opinii ekspertów wzrost wydatków może mieć charakter strukturalny. W konsekwencji będzie on trudny do usunięcia. Może to spowodować przekroczenie przez deficyt sektora finansów publicznych 3 proc. PKB już w 2020 roku i dalszy znaczący wzrost deficytu po roku 2020, który będzie potęgowało cykliczne spowolnienie gospodarcze.

Pod listem otwartym podpisali się: Elżbieta Adamowicz, Marek Belka, Stanisław Gomułka , Bogusław Grabowski, Maciej Grabowski, Mirosław Gronicki, Janusz Jankowiak, Ludwik Kotecki, Jeremi Mordasewicz, Jarosław Neneman, Andrzej Olechowski, Witold Orłowski, Ryszard Petru, Dariusz Rosati, Mateusz Szczurek, Wojciech Warski, Paweł Wojciechowski i Cezary Wójcik.

Dodaj komentarz